środa, 4 grudnia 2013

Wielkie otwarcie!


Długo mnie nie było. 
Oj długo. 

Nie wiem nawet od czego zacząć. Może od tego, że moje życie stanęło na głowie. Ponoć życie czasem tak ma. Nie wiedzieć czemu figlarnie wywraca się do góry nogami. Czasem robi nam tak na przekór, a czasem bo tego chcemy. Mi taki stan rzeczy był  wtedy akurat na rękę. Choć zazwyczaj nie po drodze mi ze zbyt radykalnymi zmianami, to te bardzo chciałam przywitać z radością. No, z pozytywnym nastawieniem powiedzmy…

By zobaczyć na czym tu „stanęłam”, a może „utknęłam”, przeczytałam ostatniego posta. Nie ukrywam, że z dużym wzruszeniem. Niby było to tak niedawno, a jednak te chwile są dziś niezmiernie odległe. Mimo, iż dokładnie pamiętam tamten dzień, wciąż czuję zapach trawy, na której wtedy leżałam, widzę  promienie słońca muskające mnie po rumianych policzkach i kobiałkę roześmianych truskawek w rowerowym koszyku, a na języku wciąż mam smak kremowo-niebiańskiego gzika, to wiem, że dzieli mnie od tych momentów ogromna przepaść. I mając świadomość, że raczej już nigdy nie wybiorę się rowerem w tamtą trasę, nie będę leżeć wpatrzona w tamto niebo nad tamtym parkiem, ani nie kupię tamtejszych truskawek, coś mnie w sercu ściska… Choć pyry z gzikiem można przygotować też tu, to wiem, że nie będą smakowały tak samo…

Nie mieszkam już w P. Nie pracuję już tam, skąd wtedy właśnie wracałam. Nasza rodzina nie jest już dwuosobowa. Ściany naszego mieszkania słyszą dziś już nie nasz, lecz cudzy śmiech.

Dzięki Bogu przynajmniej Pan Ka. ten sam mi pozostał.

Choć K. jest równie gościnne, równie wesołe i roześmiane, to jakieś takie NIE NASZE. Właściwie wszystko w moim życiu jakieś takie teraz nie moje. Tak wiele się zmieniło, że chyba za wcześnie, by na szalę powykładać plusy i minusy tych zmian.
Póki co – jestem cierpliwa. Cierpliwie czekam, aż przestanę tęsknić. Za ludźmi, za miejscami, za chwilami i w ogóle za P.
Pan Ka. mówi, że przywyknę. Bo człowiek to taka bestia, co do wszystkiego się przyzwyczai. Choć podświadomie w to nie wierzę, to chcę, by i akurat tym razem miał rację…

Nie mogąc meblować i urządzać mieszkania, w którym obecnie pomieszkuję (mój cały dobytek przez najbliższy rok będzie leżakował w kartonowych pudłach), gotować (mała Panna Ka. jest jeszcze zbyt absorbująca i nader niecierpliwa) czy fotografować (patrz punkt wcześniejszy) – zaczęłam więcej szyć. Po prostu musiałam coś zrobić z rękami. Mimo, iż nie jest to szycie na wielką skalę – bo ręce, jak reszta, mam tylko dwie, a i czasu nie nadmiar – liczę, że popełnione przeze mnie dziecięce kocyki dadzą początek malutkiej FABRYCE, choć samo słowo dość szumne na dzisiaj. 

Dlatego też, zapraszam moich Czytelników, ich Czytelników i Czytelników tamtych Czytelników oraz wszelkich innych Czytelników do Fabryki PaniKa.

Oferowane tam kocyki dziecięce wykonane są z najlepszych jakościowo materiałów. Tkaniny bawełniane, sprowadzane z USA, pochodzą od świetnych projektantów, materiały są bardzo wytrzymałe, kolory nie spierają się, kocyki są niezmiernie lekkie i ciepłe, a dzięki materiałowi minky szalenie miłe w dotyku. Aż nie można się przestać do nich przytulać :) A przytulanie to przecież to, co tygryski lubią najbardziej. Nasz kocyk to nieodzowny towarzysz długich, jesiennych spacerów po K. W domu służy także za matę do zabawy, czy nocną kołderkę. Taki właśnie kocyk marzył mi się dla małej Panny Ka., tyle, że wzory nie do końca mi odpowiadały. A te, które mi się podobały i były odpowiednie rozmiarem, były zdecydowanie za drogie, za cienkie lub za grube, albo nie miały wszytych metek, za które to każdy brzdąc tak chętnie pociąga. Wystarałam się zatem o potrzebne materiały, usiadłam, uszyłam. Jako, że kocyk Panny Ka. bardzo się spodobał, postanowiłam zaoferować go również mamom innych brzdąców, które tak jak ja nie mogły znaleźć niczego w sam raz :)

Liczę na to, ze z czasem opanuję dom, dziecko i codzienne obowiązki do tego stopnia, że zostanie choć trochę czasu na dalsze projekty i będę mogła rozszerzyć asortyment. Tak więc, jak mawia moja mama: wystarczy tylko poczekać :) A jako że nadchodzą zimne i szare dni, najlepiej pod przytulnym i bajecznie kolorowym kocykiem…


                                           Powyżej nasza mała Panna Ka. z jej własnym kocykiem.

Zamieszczam również poglądowe migawki oferowanych wzorów:







Dla zainteresowanych; kliknięcie na logo Fabryki  po prawej stronie bloga przeniesie Was do aukcji, na której można zakupić kocyki. Istnieje również możliwość uszycia kocyka na zamówienie. 

Ściskam,
paniKa

środa, 30 maja 2012

dzień dobry


Natłok  myśli w mojej głowie.

Mimo hałasu i zgiełku, muszę zatrzymać rower i gdzieś spisać ich nadmiar.
Pognieciony świstek,  wygrzebany gdzieś na dnie torebki.
Nawet na poboczu zatłoczonej, czteropasmowej ulicy przelanie wszystkiego na papier przynosi spokój.
Ta kartka nie przyjmie już więcej.


 
To dobry dzień. Choć wcale nie zapowiadał się taki.
Podjęłam ważną życiową decyzję.
Bałam się jej od dawna.
Teraz leżę w parku  na trawie. Patrzę jak płyną chmury po niebie. Gdy przepłyną już wszystkie, wsiądę z  powrotem na rower i pojadę do domu. Zjem pyry z gzikiem.
Kupię truskawki.
Tak.To dobry dzień.




PYRY Z GZIKIEM

PYRY
dowolna ilość młodych ziemniaków
papryka słodka w proszku
kurkuma
sól
pieprz
bazylia
oregano
ulubiona przyprawa (ja używam mieszanki przypraw do masła)
oliwa z oliwek
odrobina masła

Ziemniaki umyć, pokroić w łódeczki (ósemki lub drobniej) tak, by nie były zbyt grube. Wrzucić do miski, polać oliwą i posypać przyprawami. Wysypać na blachę do pieczenia i piec w 200’C ok. 15 min. (długość pieczenia zależy od wielkości łódeczek) W połowie pieczenia przemieszać, by nie przywarły. Gdy będą mocno rumiane wyjąć i wyłożyć na talerze.

GZIK
twarożek biały wiejski (1 opakowanie / 1 osobę)
pęczek koperku
pół  małej, czerwonej cebuli (na 2 op.)
sól
pieprz

Z twarożku odlać trochę śmietany, która zbiera się na wierzchu. Ugnieść tłuczkiem do ziemniaków na pastę. Cebulę pokroić w drobną kosteczkę, koperek posiekać. Dodać do twarogu. Solą i pieprzem doprawić do smaku.
Upieczone i gorące pyry podawać z ułożonymi na wierzchu kawałkami masła i wyłożonym obok na talerzu zimnym gzikiem. Jeść bez opamiętania.


P.S. Aż wstyd się przyznać, ale przez osiem lat mieszkania w P. nigdy nie próbowałam tego lokalnego dania. Dziwiłam się jak w ogóle można jeść ziemniaki z serem..... a jeszcze je do tego tak nazywać. 
Wierzcie mi – można…



niedziela, 22 kwietnia 2012

lekarstwo na tęsknotę...




Dalia tęskniła za domem... Tęskniła tak bardzo, że już sama nie była w stanie tej tęsknoty opisać. Miała nadzieję, że owe dziwne i trudne do zrozumienia uczucie w końcu po prostu minie. Jednak zamiast ustawać, tęsknota narastała z każdym promieniem słońca wpadającego przez świeżo umyte okno jej niewielkiego pokoju, z każdym ciepłym wieczorem i chłodnym, wiosennym porankiem. Wracała z każdym kolejnym snem, w którym Dalia chodziła boso po drewnianych, bielonych podłogach, w którym upinała śnieżnobiałe, koronkowe firanki, krzątała się w kuchni, gotując ulubione potrawy i całe dnie misternie plewiła ziołowe grządki w ogródku za domem, nieraz aż do zachodu słońca. W domu unosił się zapach pieczonych jabłek i cynamonu, w ogrodzie woń świeżo skoszonej trawy. Zapach prawdziwego domu. Domu idealnego. Domu jaki tak doskonale znała z dzieciństwa. Czym jednak był dom, do którego teraz tak ogromnie tęskniła? Jak faktycznie wyglądał i gdzie się znajdował? Czy był rzeczywistym miejscem z dziecięcych lat, od którego dzieliły ją dzisiaj setki kilometrów, czy jedynie mrzonką, marzeniem z dalekiej przyszłości? Czy tęskniła za domem rodzinnym, gdzie u boku Najbliższych spędzała całe dnie, miesiące i lata hasając beztrosko po bezkresnym ogrodzie? Czy może za samą obecnością kochających Rodziców i ukochanego brata, z którym płatała im najróżniejsze, dziecięce figle? Było to marzenie o powrocie do przeszłości i chęć odzyskania dawno minionego już dzieciństwa? Czy była to może tęsknota za własnym, nowym miejscem na ziemi? Za miejscem, które od teraz mogłabym już na zawsze nazywać swoim własnym domem? Tego nie wiedziała… Nie potrafiła odpowiedzieć na żadne z pytań, które kłębiły się jej w głowie. Otworzyła więc jak zwykle „Jeźdźca miedzianego” i na długie godziny pogrążyła się w lekturze, pochłaniając kolejne porcje tiramisu. O ile sam „Jeździec…” i losy książkowej Tanii tęsknotę raczej pogłębiały, o tyle tiramisu w zwalczaniu wszelkich smutków i zmartwień było zawsze nad wyraz skuteczne. Wieczór był wczesny, koc miękki i ciepły, herbata gorąca, a tiramisu tak cudownie kremowe i słodkie… Strona za stroną. Kęs za kęsem. Raz…dwa...trzy…cztery…



TIRAMISU NA WSZELKIE TĘSKNOTY
(przepis dostałam kiedyś od mojej Oluni, która ugościła mnie najlepszym tiramisu na świecie)

500g serka mascarpone
375ml śmietanki 30%
likier kawowy
kawa (ja używam rozpuszczalnej)
6 łyżek cukru pudru
2 opakowania podłużnych biszkoptów
gorzkie kakao do posypania

Parzymy mocną, gorzką kawę. Studzimy i dolewamy odrobinę likieru,do smaku. Nasączamy nią biszkopty (zanurzając w kawie i szybko wyjmując, tak by biszkopty były całe nasiąknięte, ale nie rozmoczone!). W misce miksujemy serek z cukrem pudrem i dwoma łyżkami likieru (wszystko zależy od preferencji smakowych, można więc dodać więcej cukru lub likieru). W drugiej misce ubijamy śmietankę na sztywno. Mieszamy krótko serek z bitą śmietaną. W porcelanowym naczyniu układamy namoczone biszkopty, smarujemy połową masy, po czym układamy drugą warstwę biszkoptów i drugą warstwę masy. Wierzch posypujemy dużą ilością kakao. Odstawiamy na kilka godzin do lodówki. Jemy bez opamiętania. Bolączki mijają po 5-10 min.:)

PS. Wszystkich czytelników przepraszam za zaległości w pisaniu. Przyznam jednak, że sytuacja taka utrzyma się do początku czerwca. Potem obiecuję pisać już regularnie.
Dziękuję wszystkim "odwiedzającym" za wyrozumiałość i wizyty. Wiele dla mnie znaczą. 

Pozdrawiam ciepło, 
paniKa

wtorek, 20 marca 2012

Panie i Panowie, Ladies and Gentlemen, meine Damen und Herren... przed Państwem: WIOSNA!

Gdybym miała taką moc - zima trwałaby zaledwie miesiąc. Tak dla przypomnienia jak wygląda śnieg. Tymczasem dzięki Bogu i kalendarzowi ta biała (czy raczej chlapo-błotnista i mało elegancka) dama w końcu sobie poszła.

To jeden z moich ulubionych dni w roku. 

Uwielbiam patrzeć jak P. stęskniony pierwszych wiosennych promieni słonecznych tłumnie wylega na ulice i falą roześmianych rodzin zalewa miejskie parki. Idąc wczesnym rankiem do pracy, kocham patrzeć jak wypręża się do nieba zziębniętymi dachami kamienic i powoli otwiera zaspane okna. Mgła unosząca się w powietrzu powoli opada, a wierzby przeciągają się po nocy i ziewają leniwie, leciutko kołysząc pierwszymi zielonymi gałązkami. Idąc tak w dół ulicą Kościuszki, uśmiecham się do siebie i myślę jak mają się po zimie kwiaty na moim rowerze. Z niecierpliwością czekam na pierwsze ciepłe wieczory. Znów marzą mi się spacery do późnej nocy z moim M. za rękę i  niekończące się rozmowy przy Fortunie w Stajence Pegaza. Jeszcze kilka dni, może tygodni. To już niewiele. Uśmiecham się jeszcze szerzej. Słońce delikatnie muska mnie po roześmianych policzkach. 
To będzie dobry dzień...


A na dobry początek wiosny - bomba witaminowa.


KOKTAJL PIETRUSZKOWY

(przepis to zmodyfikowana wersja koktajlu M. Makarowskiej z książki "Jedz pysznie..."

pęczek natki pietruszki
pomarańcza
jabłko
kiwi
trochę soku z cytryny
ewentualnie odrobina miodu
500ml wody mineralnej

Owoce obrać i pokroić na drobne kawałki. Pietruszkę posiekać. Wszystko włożyć do miski, wlać sok z cytryny i zmiksować blenderem na gładko. Dolać wodę i ewentualnie posłodzić miodem. Schłodzić.



PS. Zachęcam do zaplanowania na najbliższy weekend odkopania, odkurzenia i uruchomienia rowerów! 

Pozdrawiam słonecznie,
paniKa

piątek, 2 marca 2012

mały trybik w wielkiej machinie wszechświata....

pędząc wczoraj wieczorem z pracy do domu na bramie jednego z mijanych po drodze kościołów kątem oka dostrzegłam plakat: "Rekolekcje dla zabieganych". Wstyd się przyznać, ale nawet nie zatrzymałam się na sekundę, by dowiedzieć się czegoś więcej. Nie miałam nawet siły stanąć na chwilę, by poszukać tam jakichś terminów, godzin czy miejsc.  Jednak, gdy wsiadłam do tramwaju z gracją godną słonia w składzie porcelany,  potrącając kolejnych współpasażerów statywem przypiętym do mojego kilkunastu-kilogramowego plecaka  i bez przerwy przepraszając za moją niezdarność, zaczęłam zastanawiać się jak bardzo zabieganym trzeba być, by nie znaleźć czasu nawet na przeczytanie informacji o nadchodzących rekolekcjach, nie mówiąc już o samym w nich udziale. Ile z mojej codziennej gonitwy to faktyczne zabieganie, a ile to zła organizacja czasu? Kiedyś znajomy powiedział mi, że gdy poczuję, że już kompletnie na wszystko brakuje mi czasu to znak, że muszę dobrać sobie więcej zajęć =/ Czy to właśnie ten moment? 

Tkwiąc w takim też przekonaniu, podjęłam się sesji zdjęciowej, charakteryzując modeli na członków mafii. Ogółem rzecz biorąc, przedsięwzięcie nader czasochłonne. O dziwo czasu nagle mi nie przybyło :(








































Z góry zatem przepraszam stałych czytelników za brak systematyczności w pisaniu. Nie zrobiłam ostatnio nawet jednego zdjęcia potrawom, które ugotowałam. Obiady zwykle jedzone były w biegu i znikały zanim zdążyłam wyjąć z plecaka aparat. Muszę nadgonić zaległości uczelniane i przekopać sterty papierów z pracy. Jak tylko się z tym uporam, wrócę z nowymi pysznościami i pomysłami. 
Tymczasem lecę dalej napędzać codzienności mechanizm.
Ja - ten mały trybik w wielkiej machinie wszechświata...




czwartek, 2 lutego 2012

jamnik szorstkowłosy i zupa jarzynowa...


Gdy przyjechałam na studia do P. zamieszkałam w  nowym bloku, pełnym mieszkańców widmo. Wówczas po raz pierwszy zetknęłam się z tak skrajną anonimowością lokatorów, co muszę przyznać bardzo mi było na rękę. Na klatce schodowej nie spotykałam praktycznie nikogo, gdyż na ostatnie piętro jeździłam windą. Nie znałam sąsiadów. Oni nie znali mnie. Nie czułam się obserwowana, nikt nie pytał mnie czym się zajmuję, z kim spędzam czas wolny, dokąd chodzę i co robię. Po przeprowadzeniu się do bloku znacznie starszego, pełnego tubylczych emerytów i rencistów, moja codzienność trochę się zmieniła. Nie mamy tu windy więc zanim wdrapię się na przedostatnie pięto, zdążę spotkać sąsiadkę, z pierwszego, która zawsze pyta skąd wracam i co niosę. Sąsiadka z drugiego za każdym razem opowiada mi, że ona też tak jak ja miała kiedyś psa, tyle że jamnika szorstkowłosego i że ten pies jej niestety zdechł. "Gdy był już bardzo stary i nie mógł chodzić po schodach..." Mimo, iż znam całą historię na pamięć ta miła pani za każdym razem opowiada ją z niezmienną nutą żalu i tęsknoty, co zmusza mnie do wysłuchania jej z tą samą dozą szczerego współczucia, co zawsze. Przyznać muszę jednak, że po pięćdziesiątym razie wysłuchania tej historii owy jamnik  stał się u nas w domu takim trochę tematem do żartów. Broń Boże tragiczna jego historia i jeszcze gorsze doświadczenia jego właścicielki, sam tylko fakt, że słuchanie o jego niefartownym losie to dziś integralna części naszego życia w P. Sąsiadka z trzeciego natomiast zawsze pyta co u męża i czy w końcu już planujemy dziecko, bo ona by się tak chętnie naszym dzieckiem zajęła, gdy wychodzimy do pracy…Wrrr... Docieram w końcu do własnego mieszkania i z ulgą zatrzaskuję drzwi. Barykaduję się na dwa spusty i witam z psem. Tu już jest dobrze. Bezpiecznie. Spokojnie.
Nie ukrywam, że nie lubię zbytnio naszego bloku, osiedla i najbliższej okolicy. Jest jednak rzecz, którą tu kocham. Tych babć gotowanie. Za każdym razem, gdy wracam z pracy i wspinam się po kolejnych piętrach klatki schodowej czuję jak zapach bulgoczącej zupy jarzynowej, kotletów mielonych, czy wszelkiego rodzaju ciast drażni moje nozdrza. Uwielbiam te zapachy. Uwielbiam zgadywać, co kto ma na obiad. Mam ochotę wejść do każdego z mieszkań i zajrzeć do garnka. I choć są alarmy, bramy, parkingi podziemne i windy do samego nieba to tego właśnie na nowych osiedlach już nie ma…

Może więc winą za kupno kolejnej książki kulinarnej obarczę właśnie te panie. Tak, zdecydowanie. Tak mi będzie wygodniej…





Choć nie jest to książka czysto kucharska, wiele z niej w sobie ma. A może nawet więcej. Autorka dzieli się świetnymi przepisami na zdrowe i naprawdę smaczne jedzenie. Dodatkowo uczy wiele o naszym codziennym jedzeniu. Zdumiewa i zarazem przeraża mnie fakt, że jeszcze do niedawna nie miałam zielonego pojęcia o stewii (roślinie, z której proszek bądź syrop w stu procentach zastąpi cukier i nie zawiera ani jednej kalorii) czy nawet o czubrycy, która to już chyba na zawsze zmieniła smak mojej kuchni. Jako, że postanowiłam zacząć zdrowiej się odżywiać, książka ta to dziś mój codzienny jadłospis. Nie trzymam diety a jedynie opieram się na jej przepisach, gdyż są cudowne.  Stosuję również wiele zasad, które jeszcze do zeszłego tygodnia były dla mnie wiedzą istnie tajemną. Nie stosuję praktycznie soli (a tak ją uwielbiam – gdy byłam mała to na wycieczce szkolnej do kopalni soli w Wieliczce kupiłam sobie małą figurkę z soli. Toporek czy kilof jakiś. Niestety do domu nie dojechał. Zjadłam go w drodze powrotnej :) ). Nie słodzę białym cukrem a jedynie stewią, miodem lub czasem cukrem trzcinowym. Nie łączę już ogórków z pomidorami i nie piję soków z kartonów. Uprawiam za to (o zgrozo!) kiełki i kupuję chleb żytni razowy. Coś naprawdę nie do pomyślenia jeśli o moją osobę chodzi. Nie chcąc niczego zmieniać byłam od zawsze fanką chipsów, Mc Donald’sa i Coli. BYŁAM. I to jest właśnie takie cudowne…
Książkę polecam nawet tym, którzy nie mają nawet najmniejszego zamiaru niczego zmieniać w swojej diecie. Uważam, że należy ją przeczytać choćby tylko po to, by dłużej nie żyć już w nieświadomości…




Na zachętę podaję za autorką przepis (odrobinę zmodyfikowany) na danie jakie akurat dziś wylądowało na naszym stole. Przepyszny był również kurczak ze szpinakiem, ale jako że nie mam zdjęć (kurczak został pochłonięty już wczoraj) nie będę podawać przepisu.





NUGETSY Z SURÓWKĄ Z CZERWONEJ KAPUSTY

Nugetsy (porcja na 2 osoby):

2 filety z kurczaka
płatki kukurydziane
pieprz ziołowy
chrzan (tarty lub ze słoiczka)
jajko

Umytego kurczaka pokroić na paski, bądź w dużą kostkę, przyprawić pieprzem ziołowym i posmarować chrzanem. Odstawić do lodówki na 2 h. Po tym czasie obtoczyć kawałki kurczaka roztrzepanym jajku i pokruszonych płatkach kukurydzianych. Piec porozkładane na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w 200st C ok. 20 min.

Sos: (mój własny dodatek)

mały jogurt naturalny
odrobina majonezu
czubryca
pieprz
odrobina soli morskiej
zmiażdżony ząbek czosnku

Składniki wymieszać, podawać w osobnym naczynku do maczania nugetsów.

Surówka z czerwonej kapusty

pół główki czerwonej kapusty
duża czerwona cebula
1 marchewka
jogurt grecki
pieprz
łyżka oliwy/oleju
2 łyżeczki chrzanu
Kapustę i cebulę drobno posiekać. Nasolić i na 10 min zostawić, by puściła sok. Odcisnąć. Dodać drobno utartą marchewkę, olej, pieprz, olej, chrzan i jogurt. Ewentualnie odrobinę dosolić solą morską. Schłodzić.

A na śniadanie do pracy proponuję:

SAŁATKA Z TWAROŻKIEM WIEJSKIM

1 serek wiejski
1 jajko ugotowane na twardo i pokrojone w kosteczkę
kilka rzodkiewek pokrojonych w plasterki
natka pietruszki
pieprz
czubryca

Składniki wymieszać. Schować do lodówki. W pracy spałaszować z kromką pieczywa razowego.

Cud, miód i malina……
Smacznego!






P.S. Bardzo dziękuję mojej kochanej Oli, dzięki której moje „spotkanie” z w/w książką było w ogóle możliwe…

środa, 25 stycznia 2012

bilans dnia...

bilans dzisiejszego dnia przedstawia się następująco:



- sześć złamanych igieł



- paskudnie pokłute palce


- własnoręcznie uszyty piórnik ze skóry



- dobry deser 


 ZAPIEKANE GRUSZKI I JABŁKA Z CYNAMONEM*

(porcja na 2 osoby)

dwie obrane gruszki
dwa obrane jablka
1 łyżka brązowego cukru
łyżka masła
cynamon

sos:
duży jogurt naturalny
1 torebka cukru wanilinowego
miód (wedle uznania)
kilka kropel cytryny
ewentualnie cukier do smaku

Obrane owoce przepołowić, łyżeczką wydłubać gniazda nasienne. Ułożyć w naczyniu do zapiekania. Posypać brązowym cukrem i cynamonem. Na każdej połówce ułożyć kawałeczek masła. 
Piec w 200 st C 10 -15 min. W tym czasie wymieszać składniki sosu. Gdy owoce się przyrumienią, wyjąć, polać sosem i od razu podawać. Smacznego!

* przepis to zmodyfikowana wersja propozycji Sophie Dahl z mojej nowej książki, o której ostatnio pisałam. Sophie proponuje, żeby podobnie podać brzoskwinie, jedynie tych na rynku akurat u mnie brak. Z pewnością gdy tylko się pojawią zabiorę się za ich pieczenie.

Jest całkiem nieźle:) Po takim deserze nie może być inaczej.

Pozdrawiam:*

środa, 18 stycznia 2012

optymistycznie...

Zaraziłam się od pewnej osoby optymizmem i jest mi z tym dobrze.

Mój dobry humor próbowało mi dziś zepsuć wiele osób i zdarzeń. Już o 7:01 na samym początku podróży do pracy w ten jakże  mroźny i nieprzyjemny poranek moją wytrzymałość wystawił na próbę pewien nadgorliwy motorniczy, dla którego rozkład jazdy musi stanowić pozycję widocznie równie obowiązkową jak Biblia, i który kobiecie zdyszanej po długim biegu niczym jakimś morderczym maratonie zamknął drzwi przed samym nosem i wyraźnie zadowolony z siebie po prostu… odjechał. (Żeby było jasne i oczywiste już na samym początku: nie znoszę ludzi „służbistów” , którzy rozum, myślenie i zwykłą logikę zastępują paragrafami, przepisami i wytrzaśniętymi z czeluści jakichś zakurzonych i dawno już zapomnianych ksiąg zasadami. Wolę ludzi „ludzkich”.) Na kolejną próbę mojej tolerancji i wyrozumiałości dla rynsztokowej kultury osobistej wystawił mnie pewien dłubiący w nosie i zajadający ze smakiem wydłubaną zawartość - współpasażer w drodze powrotnej. (Przepraszam za te soczyste obrazy, ale chcę byście wyobrazili sobie jak wielki niesmak owe zachowanie we mnie wzbudziło. Byłam akurat pochłonięta nową  książką kucharską, którą chwilę wcześniej zakupiłam w E. i rozpływałam się właśnie nad puddingiem gruszkowym… Niestety gesty owego pana były tak ostentacyjne, iż mimo mojej szczerej chęci ich niezauważania po prostu myślałam, że oszaleję). Ostatecznie przesiadłam się i fakt zignorowałam. Na powrót zagłębiłam się w przepysznej lekturze… Ostatnią zaś próbę zorganizował mi kontroler biletów, doprawdy żartowniś niezwykły. Po uprzednim obejrzeniu mojego miesięcznego biletu z kamienną twarzą oznajmił mi, że jest nieważny. Poczułam jak robi mi się gorąco, a całe ciało oblewa zimny pot.
- Jak to? Kilka dni temu kupiłam. Nawet mam paragon, zaraz panu pokażę – nerwowo grzebiąc w torebce modliłam się, by ten rzeczywiście się znalazł.
Kontroler  obejrzał podejrzliwie dowód zakupu, uśmiechnął się i oznajmił:
- Dziękuję.
- Nie rozumiem? Dlaczego zatem czytnik pokazał panu co innego? Gdzie mam to naprawić, by uniknąć takich sytuacji na przyszłość?
- Nigdzie. Wszystko jest w porządku, tylko żartowałem.
Myślałam, że rozszarpię gościa na strzępy. Żarcik przedni! Ubawiliśmy się wszyscy w tramwaju do granic możliwości.
Brak słów.
Nie zamierzałam tracić humoru. Trzymałam w ręce książkę, która zapowiadała świetny wieczór.




Muszę się teraz przyznać do kilku rzeczy. Mam słabość do przedmiotów ładnych. Oprócz tego nie potrafię opanować pożądania jakie czuję do białych, postarzanych mebli, sprzętu fotograficznego i jedzenia. Jako dusza artystycznie twórcza potrzebuję od czasu do czasu „popełnić” coś manualnie. Najgorsze jest jednak to, że cierpię na nieuleczalną słabość do książek kulinarnych. Nie wiem co jest w nich takiego, ale mogłabym sterczeć godzinami w księgarni i czytać  wszystkie po kolei, oglądać, dotykać, wąchać. (Uwielbiam ich zapach….) Ostatnio nawet oznajmiłam M., że jak przejdę na emeryturę to 90% czasu spędzać będę w Empiku, albo w ogóle tam zamieszkam. Problem leży jednak w tym, że praktycznie nigdy nie gotuję nic z zakupionych pozycji. Nie wiem dlaczego. One są po to by być. Je się czyta dla czytania, jak książkę o miłości czy podróżach w nieznane. Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego.
Dziś, mimo iż po ostatniej wizycie w E. obiecałam, że zacznę walczyć ze swoim nałogiem, znów uległam pokusie.(Ale  przyrzekam, iż weszłam tam ze szczerym zamiarem niekupowania niczego!) Co mam jednak poradzić na fakt, że trafiłam na „Apetyczną pannę Dahl”? Cudowne fotografie… Kuszące przepisy… Dla własnego usprawiedliwienia powiem, że przez chwilę naprawdę próbowałam walczyć z pokusą. Przegrałam.
Jest to książka, jakie lubię najbardziej. Zawiera zarówno opowiadane przez autorkę historie jak i ciekawe przepisy kulinarne. Do poczytania, do pogotowania.(Lub do tramwaju, gdy nie chce się patrzeć na otaczających ludzi) Lekka, miła i przyjemna.
Grzechu nie żałuję.
Postanowienia poprawy jeszcze nie było.
Zamierzam jednak wprowadzić wiele z tych przepisów w  życie. Nie tylko po to by usprawiedliwić mój występek :)





O wszystkim zapewne doniosę.

Ściskam,
paniKa

środa, 11 stycznia 2012

Mamo, marmolada!

- Wie Pani ja to orzechów nie jadam. To ciężkostrawne już dla mnie.
- No ja nie powiem. Lubię, lubię... (tu następuje spojrzenie przez tramwajowe okno i szybkie przełknięcie śliny).
- Ale to w sosie? Jak to w sosie?
- Miła Pani, miksuje Pani te orzechy z tym sosem z pieczenia i dodaje.....

Dzisiejsza rozmowa dwóch starszych pań dyskutujących o kulinarnych aspektach życia podczas mojej podróży do pracy tramwajem numer 17 przypomniała mi o nowej marmoladzie pomarańczowej, która bulgotała u mnie wczoraj prawie aż do północy. Jak mogłam zapomnieć, że stoi świeżo zamknięta w słoikach i czeka aż tylko wrócę z pracy. Grzanki z lazurem, marmoladą pomarańczową i orzechami włoskimi chodziły za mną już od kilku dni. Smak słonego sera z niebieskimi żyłkami, słodko-gorzkawej marmolady, orzechów i pieczonego chleba nie pozwalał mi się dziś na niczym skupić. W końcu dotarłam do domu i starannie przyrządziłam pyszności. Charakterystyczne "pyknięcie" odkręcanego wieczka uwolniło zassane powietrze a wraz z nim aromatyczny, słodki, pomarańczowy zapach...mmm...




Pomysł na grzanki i marmoladę znalazłam jak zwykle u Ani, która marmoladę przejęła z kolei od Basi. Przepis zamieszczam u siebie, gdyż prosiła mnie o to mama i parę innych osób, którym pomysł już z samych opowiadań zasmakował.

 
MARMOLADA POMARAŃCZOWA

1,5 kg pomarańczy (im większe, tym lepiej)
500 g jasnego cukru trzcinowego lub zwykłego białego
skórka otarta z 1/3 ilości pomarańczy wykorzystanych do marmolady (lub mniej jeśli chcemy mniej gorzką)
sok z 1 cytryny

Wyparzone pomarańcze  okroić ze skórki (skórek nie wyrzucać) i pozbawić błonek wewnętrznych oraz wszelkich białych części (etap najmniej przyjemny :) ), uważając przy tym, by nie tracić cennego soku pomarańczowego. Skórki z 1/3 pomarańczy wykorzystanych do marmolady zetrzeć na grubej tarce i gotować w niewielkiej ilości wody przez ok. 10 minut.

Wyfiletowane pomarańcze zasypać cukrem, dodać ugotowane skórki i doprowadzić całość do wrzenia. Następnie zmniejszyć gaz, dodać sok z cytryny i gotować całość do odparowania płynu o połowę, mieszając co jakiś czas. Gorącą marmoladę przełożyć do wyparzonych słoików. Z podanej porcji wychodzi ok. 1/2kg marmolady.






POMARAŃCZOWE GRZANKI Z LAZUREM I ORZECHAMI

białe pieczywo
oliwa lub masło do podsmażenia pieczywa
marmolada pomarańczowa
ser lazur z niebieską pleśnią
kilka orzechów włoskich

Na patelni grillowej rozgrzać tłuszcz i przygotować niewielkie grzanki. Na ciepłej grzance rozsmarować marmoladę pomarańczową (nie należy przesadzać z jej ilością, gdyż marmolada jest mocno aromatyczna i słodka). Na marmoladę pokruszyć ser, a wierzch posypać orzechami włoskimi. 
 
Smacznego! 



czwartek, 5 stycznia 2012

malinowe wspomnienia…

W te święta wypoczęłam tak bardzo, że aż się tym wypoczywaniem zmęczyłam :) I wciąż się męczę, gdy tylko pomyślę jak bardzo leniuchowałam. Stwierdzam, że tak wypocząć - aż do przesady - można tylko w moim rodzinnym domu. Poza zrobieniem i ubraniem choinki, pomocą w przygotowaniu kilku potraw, upieczeniem trzech tart malinowo-sylwestrowych i przeczytaniem książki Danuty Wałęsy „Marzenia i Tajemnice” nie zrobiłam nic pożytecznego. Nic. Aż wstyd. Przyznam jednak, że przed wyjazdem do rodziców na święta byłam już tak zmęczona, że nawet na podróż brakowało mi sił. Teraz po powrocie do P. czekam aż minie mi tak zwana „depresja pourlopowa”. Co więcej minąć musi do jutra, bo pracy nawarstwiło się przez święta tyle, że wpaść w jej wir już najwyższy czas. Tymczasem jednak w mojej głowie malinowe wspomnienia…





TARTA MALINOWO - JABŁKOWA Z CYNAMONEM

(Mój przepis to zmodyfikowana wersja malinowej tarty Ani.)

kruche ciasto:

300g mąki
200g masła
1 jajko
1 żółtko
szczypta soli
50g cukru pudru

Mąkę przesiać (czego ja z lenistwa niestety nie robię), dodać sól i cukier puder. Dodać zimne masło i posiekać na kawałki. Dodać jajko, żółtko i szybko zagnieść ciasto. Odkroić ok. 1/3 ciasta, które wykorzystamy jako wierzch. Obydwie porcje uformować w kule, lekko spłaszczyć, zawinąć w folie aluminiową i schować do lodówki na 1h. (Tak przygotowane ciasto można przechowywać nawet do 3 dni)

wypełnienie:

300g mrożonych malin +  kilka malin odłożonych do udekorowania
2 jabłka obrane i pokrojone w kosteczkę
odrobina wody
4-6 łyżek cukru (jak kto lubi)
1 torebka cukru wanilinowego
cynamon (wedle upodobań – ja daję dość sporo)
2 łyżeczki soku z cytryny
2-3 łyżeczki mąki ziemniaczanej
białko do posmarowania

Jabłka wrzucić do garnka, podlać odrobiną wody, dodać cukier (zwykły i wanilinowy), cytrynę i cynamon. Przykryć przykrywką, zagotować. Gotować krótko, żeby jabłka zmiękły (lepiej jak się nie rozpieką na masę). Dodać maliny. Zagotować. W szklance z odrobiną wody rozpuścić mąkę ziemniaczaną. Wlać do owoców. Wymieszać. Odstawić do schłodzenia.
W tym czasie rozwałkować ciasto. Wyłożyć wysmarowana blachę tak, by ciasto ok.2,5 – 3 cm zachodziło na boki. Wstawić do ponownego schłodzenia. (koniecznie! - przynajmniej na 10  min inaczej boki zapadną się do  środka podczas podpiekania spodu).  Nagrzać piekarnik do 200stC. Podpiec  spód ok.10 min.  W tym czasie rozwałkować wierzch. (można zrobić kratkę, lub wstążki, paski i inne cuda;))
Wyjąć podpieczony spód. Wylać schłodzony mus owocowy. Ułożyć wierzchnią warstwę ciasta. Posmarować białkiem. Piec  ok.20-30 min.
Wyjąć i przestudzić. Posypać cukrem pudrem. Udekorować malinami. Jeść, gdy jeszcze ciepła, najlepiej z lodami waniliowymi.

Smacznego!